Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kaliban! Dziwna nazwa, jak dla statku! — pomyślał nagle.
Malajczyk otworzył mu drzwi, łypnął białkami i gdzieś zginął.
Mieszkanie było prawie ciemne, portjery pozapuszczane, a w szarym, posępnym mroku jak widmo błąkał się Joe. Chodził zgarbiony i z trudem, czasem przystawał, wpatrując się w jeden punkt z niezmierną uwagą, coś szeptał niezrozumiale i znowu szedł z pokoju do pokoju.
— Joe! Joe!
Jakby nie usłyszał, nie przerywając ani na chwilę wędrówki.
Zenon ścisnął go mocno za rękę i zawołał prosto w ucho:
— Joe! Obudź się, na Boga!
Przysunął się do niego blisko i spytał jakoś automatycznie:
— Powiedz mi, gdzie ja właściwie jestem? — wparł się w niego oczami.
Zenon aż się cofnął przed tym obłędnym wzrokiem.
— Gdzie jestem? — powtórzył ciszej i trwożliwiej.
— Przy mnie! Stoimy obok siebie! Nie czujesz mojej ręki?
— Tak... ale... Stoimy na środku pokoju, czy tam, naprzeciw, pod ścianą?...
— Na środku pokoju...
— I pod ścianą nic nie widzisz?