— Daję ci słowo, że w pokoju prócz nas dwóch niema nikogo więcej!
— Dziwne... Pusto teraz... A przed chwilą... I ty wiesz, że ze mną mówisz?
Zenon śpiesznie odsłonił portjery, i dzień chlusnął na pokój szeroką smugą światła, Joe odwrócił głowę przed brzaskiem, lecz po chwili jął się rozglądać podejrzliwie, a niekiedy, jakby dojrzawszy coś straszliwego, kurczył się cały, zastygał na mgnienie, oczy cofały mu się w głąb czaszki, połyskując złowrogim blaskiem szaleństwa.
— Joe! — głębokie współczucie zadrgało mu w głosie.
— To ty, Zen. Wiem! — przemówił, jakby budząc się z letargu.
— Co ci się stało? Chory jesteś?
— I tylko nas dwóch jest tutaj? — podniósł na niego błędne oczy.
— Odsłonię wszystkie okna i pootwieram, to się sam przekonasz!
Po chwili całe mieszkanie było zalane światłem i chłodnem, wilgotnem powietrzem, bełkot rynien i szmer deszczu grały monotonnie.
Joe obtulił się w pled, wyjrzał oknami, wystawiał nawet głowę na deszcz i uspokojony nieco usiadł przy Zenonie, który rzekł:
— Jesteś strasznie zdenerwowany!
— Być może! Nie wychodziłem parę dni z mieszkania, i to kaloryferowe ciepło zawsze źle na mnie działa.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.