Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przypuszczano, żeś zachorował.
— Byłem bardzo zajęty.
— A w domu niepokoją się o ciebie... — podsunął ostrożnie.
— Kto? — rzucił krótko i ostro.
— Ojciec, Betsy, ciotki, wreszcie i przyjaciele.
W miarę wyliczania Joe podnosił się z miejsca, chmurniał, twarz posępniała gniewem, aż wreszcie wybuchnął z zaciekłością:
— Nie pamiętam i nie znam nikogo!
— Mówiłem o twojej rodzinie! — dodał, sądząc się źle zrozumianym.
— Nie mam rodziny! Pozbyłem się już tego wampira! Zerwałem wszystkie pęta. Nic mnie już nie łączy z życiem! W tych dniach opuszczam Europę na zawsze! Jestem wolny, nie potrzeba mi ojczyzny, ni rodziny, ni przyjaciół. Obmyję ciało w świętych wodach Gangesu, a duszę utopię w kontemplacji! Już tam plugawy kwik trzody ludzkiej mnie nie dojdzie! Tak strasznie tutaj cierpiałem! Przezwyciężyłem podły instynkt życia i przezwyciężę samo życie! Cierpiałem za wasze grzechy, modliłem się, biczowałem! Ale teraz już wiem, że nic was już nie zbawi! Jesteście przeklęci! Bogobójcy, czciciela zła! Przeklęci! Przeklęci! Przeklęci! — krzyczał w obłędnej ekstazie bólu, zgrozy i nienawiści.
— Przyszedłeś mnie trwożyć? — zwrócił się do Zenona. — Przyszedłeś mnie kusić? — Precz, wysłanniku Lucyfera! Precz! — wołał, następując