na niego z piorunami w oczach, że Zenon, zrozpaczony jego stanem, cofał się bezwiednie, nie wiedząc co począć, ale naraz Joe zatrzymał się i pobladły śmiertelnie jakby skamieniał na miejscu.
Zenon rzucił się do niego, lecz mimo nadludzkich wysiłków nawet nim nie poruszył, stężał zupełnie i jakby przyrósł do posadzki. Stał przygięty, niby drzewo, zabite w skurczu walki, głuchy i ślepy na wszystko, rozgorzałe nadmiernie oczy jęły zwolna przygasać, świecąc próchnicowym, martwym blaskiem, a twarz powłóczyła się nieopowiedzianym wyrazem ekstatycznej błogości.
— Nie wolno mu przerywać! — powiedział przywołany Malajczyk, śpiesznie zamykając okna i przysłaniając je ciężkiemi kotarami.
Zenon tak był przerażony, że nie rozumiał jego słów.
— Sam się ocknie, może dopiero za parę godzin, a może jutro! On teraz mówi z Bogami! A gdyby mu się przerwało, mógłby zabić spojrzeniem...
Czasem unosi się w powietrzu i słychać wtedy muzykę i śpiewy!... — szeptał pobożnie, postawił przed nim kadzielnicę i zapalił, białawy słup dymu podniósł się wgórę i zwolna napełnił pokój wonnym obłokiem. Malajczyk wyprowadził Zenona do żółtego pokoju i rzekł, wskazując na stosy sprzętów porozrzucanych i kufry otwarte:
— Pan kazał odesłać ojcu wszystkie rzeczy i pieniądze.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/287
Ta strona została uwierzytelniona.