Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

zagadkowy wyraz, wszędzie kryło się jakieś życie inne, obce, nieodgadnione, i zewsząd wyzierała niepokojąca tajemnica...
Nie dziwił się już niczemu, tylko myślał lękliwie:
— A może i tak jest, jak mi się wydaje!
Gdy przechodził park, zaszumiały drzewa, przystanął.
— Co one mówią? — ogarnął braterskiem spojrzeniem zwichrzone gąszcze.
Park chwiał się, kołysał i szumiał cichą, tajemniczą pieśnią zmierzchu.
— Co? Co? — spytał wzruszony, gdyż zdało mu się, jako idą ku niemu te czarne olbrzymy i podają mu swoje rosochate gałęzie.
— Nigdy, nigdy się nie porozumiemy! — westchnął żałośnie.
Stado ptaków zataczało nad parkiem kręgi coraz niższe, aż poczuł na twarzy mioty skrzydeł i dojrzał rozchylone dzioby i okrągłe, świecące oczy. Opadły przy nim, a kilka uczepiło się jego ramion, kracząc długo i nieustraszenie. Wsłuchiwał się w te głosy, gładził czarne, lśniące pióra i szepnął smutnie:
— Znowu ta nieprzebyta granica! Obcymi pozostaniemy na zawsze!
Zerwały się naraz i, uderzywszy skrzydłami, biły potężnym lotem wgórę, nad drzewa, ponad miasto, coraz wyżej, a on gonił za niemi roztęsknio-