Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

nemi oczami, póki nie przepadły w szarych rojowiskach mgieł.
Powolny a mocny dźwięk godzin zbudził go do rzeczywistości.
— Piąta! — przypomniał sobie natychmiast zaproszenie Daisy.
Ale szedł jakoś ociężale i, otrząsając się z resztek rozmarzeń, spostrzegał z przykrością, że wszystko znowu miało ten sam zwykły i pospolity wyraz. Rozwiały się błękitne mgły i wartki nurt życia burzył się dokoła, pienił i bryzgał brudnemi falami. Wzdrygnął się z obrzydzenia.
— A może tak jest, jak mi się teraz zdaje! — dumał zapatrzony w zatroskane głowy, przygięte do ziemi pod brzemieniem niedoli. I wszędzie widział tylko zorane namiętnościami twarze, niespokojne i zdziczałe spojrzenia, usta zacięte cierpieniem, a we wszystkich wyraz drapieżnego nieubłagania, chciwości i egoizmu. A ten ruch olbrzymi! Te tysiące tysięcy kręcących się wkółko, jakby w szale i zapamiętaniu! Ta dzika walka wszystkich ze wszystkimi! Te niezliczone hordy, wciąż węszące za łupem! Nędze, zbrodnie i rozpasania! Jakże to wydało mu się naraz potworne w swojej głupocie i bezcelowości! A wszystko było godne siebie: i te nędze niewypowiedziane, i te bogactwa niezmierne! Nawet te domy brudne, niby przegniłe trumny, rojące się ludzkiem robactwem, nawet to niebo obwisłe i jakby przesycone ropą i kałem! Ohydne i przeklęte takie życie i taka dola!