Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/300

Ta strona została uwierzytelniona.

A Zenon w jakiejś chwili zażartej walki ze sobą zerwał się nagle z miejsca.
— Co się ze mną dzieje! Betsy! — zakrzyczał, odpychając coś z przed siebie.
W oczach miał strach i obłąkanie.
Przypadła do niego i, chociaż śmiertelnie strwożona, jęła go uspokajać najsłodszemi zaklęciami. Spojrzał na nią z bezbrzeżną wzgardą i odtrącił.
— Zen! — jęknęła, cofając się przed tem dzikiem, obłąkańczem spojrzeniem.
Ale na szczęście uspokoił się prawie natychmiast i siadł przy niej.
— Co się panu stało? — nie mogła powstrzymać pytania.
— Jakiś koszmar mnie napadł... Coś, czego nie można opowiedzieć...
— Czy jak wtedy u nas?
— Nie, nie... Jestem okropnie zdenerwowany! — Obejrzał się trwożliwie i zaczął mówić prędko, jakby chcąc się zagłuszyć. Chciał być swobodny, silił się nawet na serdeczność, ale jej obaw nie rozproszył, ni zbudził umierającą nadzieję, bo jego słowa były lodowate, przypadkowe i krążyły naoślep, niby płatki, błądzące w ciemnościach. Była to dziwna rozmowa, oboje bowiem z największym wysiłkiem kryli przed sobą tragiczne rozdarcie dusz i lęk o siebie. Betsy trzęsła się, niby ptaszka śmiertelnie wystraszona, i w głosie jej polśniewały łzy i stłumiane co mgnienie szlochy rozpaczy. Stłu-