widzialnym wrogiem. Krzyczał coś bez związku i rzucał się coraz zapalczywiej, kopał i bił, czem tylko mógł. Dopiero przy pomocy całej służby pensjonatowej zdołaliśmy go ubezwładnić. I bronił się tak rozpaczliwie, aż musiano mu nałożyć kaftan...
— Straszne! Straszne! — jęknął, zaledwie wierząc uszom.
— Przeszedłem najcięższą chwilę w mojem życiu! Jeszcze nie mogę uwierzyć... Przepraszam — wyjrzał podejrzliwie na kurytarz. — Zdawało mi się, że ktoś puka do drzwi.
— Że Joe stracony! Doktór nie robi nawet nadziei! Taki dzielny człowiek! taki potężny umysł i taka wzniosła dusza w szpitalu obłąkanych...
— Dzięki waszemu spirytyzmowi! — nie mógł już pohamować gniewu.
— Może jest w tem nieco i naszej winy! — szepnął pokornie i ze szczerym żalem — ale głównie zawiniły te potworne praktyki fakirskie, jakim się już oddawna poświęcał. Chciał koniecznie zostać jogiem, świętym cudotwórcą i czystym duchem... Pragnął poznać Niepoznawalne...
— Jego szaleństwo utwierdziło mnie w przekonaniu, że takie eksperymenty są zgubne dla Europejczyków! Kto tylko tknął się tych praktyk, umierał lub warjował. Mógłbym wymienić wiele głośnych nazwisk!
— A mimo tego nie przestaje pan apostołować tych prawd! — szepnął z goryczą.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.