Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież od listopada nie było ani na mgnienie słońca w Londynie, nic, tylko mgły, deszcze, błoto i fogi, a ja nie mam skóry z waterproof’ów, więc już chwilami czuję, iż się przemieniam w galaretę, w mglistość, w strugi wody.
— W pańskim kraju niema też ciągle słońca — szepnęła ciszej.
— Jest, miss Betsy, jest prawie codziennie, a teraz, w tym dniu, dzisiaj, świeci na pewno, świeci roziskrzone w śniegach, ogromne, jaśniejące, cudowne... — mówił, zniżając głos — wpatrzony wdal nagłych, oślepiających przypomnień.
— Tęsknota — powiedziała cichutko i jakoś dziwnie smutno...
— Tak... Tęsknota, co jak sęp spada i wczepia się w duszę ostremi pazurami boleści, co jak krzyk wydziera się z serca, z samego dna dawno strupieszałych dni, i jak orkan ponosi... jak orkan... Dawno już, lata całe nie nawiedzała mnie, myślałem, że tylko zmartwiałe cienie noszę w sobie, jak to każde umarłe wczoraj. Ale to dzisiejsze nabożeństwo, kościół i śpiewy wskrzesiły na nowo struchlały pył czasów minionych, wskrzesiły...
— Mr. Zen... — szepnęła, chwytając go pieszczotliwie za rękę.
— Co, Betsy, co?
— Kiedyś zawieziesz mnie tam, pojedziemy do tych śniegów, roziskrzonych w słońcu, na te słoneczne dnie pojedziemy... na te dnie...