Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szczęścia, Betsy, na utęsknione dnie szczęścia — zawołał namiętnie, obejmując rozgorzałemi oczami jej jasną głowę, że odwróciła się pełna szczęsnego lęku, pełna wilgotnych blasków jutra owego, usta jej zadrgały i blada, podobna płatkom róży, twarzyczka rozbłysła, iż stała się jak poranek różowa i radością wonna, i jak pocałunek wymarzony, kusząca.
Umilkli, spostrzegając nagle po tem wzruszeniu radosnem, że granitowe schody są dziwnie śliskie i strome, że jakieś przedziwne śpiewy jeszcze słychać z katedry i że dookoła pełno wraz z niemi schodzących ludzi o surowych, karcących spojrzeniach.
Zaczęli śpiesznie schodzić nadół, na plac, w szare, smutne i błotniste tunele ulic, pod ciężkie, przytłaczające sklepienia, pod mgły, wiszące postrzępionemi, szaro-żółtemi łachmanami, pod te ruchome, lepkie, zimne i ohydne mgły, ociekające brudnym deszczem.
Z powodu niedzielnego dnia, ulice były prawie puste i głuche, czerniały niskiemi tunelami, przywalone mgłą, która niby wata zdjęta z opatrunków, przeropiała, unurzana w jakiejś strasznej cieczy, ociekająca, zwalała się gąbczastemi kłębami coraz niżej w ulice, zalewała domy, topiła w brudnej fali miasto całe.
Sklepy były zamknięte, wszystkie drzwi zawarte, trotuary prawie puste, a domy czarne, stały posępne i jakby skostniała ciżba nędz kamiennych,