Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

pełnych bolesnego dygotu i milczenia, poślepłych zgoła, bo wszystkie okna zasnute były bielmami, a jeno gdzie niegdzie, na wyższych piętrach, zatopionych w mgłach, migotało jakieś zgubione światełko. Oczy rozpaczliwie błądziły w posępnej pustce mgieł, bo nawet barwy niezliczonych szyldów połyskiwały wypitemi, martwemi farbami.
Powietrze było duszące, ciężkie, przesycone wilgocią, zapachem błota i rozmiękłego asfaltu, a ze wszystkich niewidzialnych w mgle dachów, ze wszystkich balkonów, ze wszystkich szyldów, lały się rozpryśnięte strugi wody, kapało zewsząd, rynny dudniły głucho i ustawicznie, jakby warkotem niezliczonych potoków.
— Którędyż pójdziemy? — pytał, rozpinając parasol.
— Strandem, bo najbliżej.
— Tak pani pilno do domu?
— Zimno mi jest, to powód.
— Więc nie zaczekamy dzisiaj na ciotki?
— Choć raz zrobimy im niespodziankę, będą szukały nas i nie znajdą.
— Bez komentarzy i to zgryźliwych się nie obejdzie...
— Powiem, że to pana wina, acha!...
— Dobrze, obronię się, ale to porządnie nudne to coniedzielne, sakramentalne, urzędowe niejako chodzenie do kościoła...
— Ach, jakie nudne, jakie nudne, tylko niechaj pan tego w domu nie powie, wszystkie ciotki