Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

i wyjścia w pola i lasy, na te dnie oczyszczeń ostatnich.
Kazał dziko, śmiesznie, ale z porywającą siłą, nie zważając zupełnie na drwiących z niego słuchaczy. Ktoś rzucił mu w twarz zapalone cygaro, ktoś znowu chlusnął nań wodą, a reszta brutalnemi kpinami i głupim, zwierzęcym śmiechem wtórowała jego cytatom, ale wkońcu pokonał ich mocą swego zapału, zapanował nad nimi i okiełznał ich dusze. Przycichli jakoś, zaczynali się budzić, jakiś pijany padł na kolana przed trybuną i chciał się głośno spowiadać z grzechów, to znowu jakaś wzruszona kobieta okryła własną okrywką przeziębłe, sine dzieci, wielu już słuchało ze skupieniem, a gdy czarna kobieta z zielonem piórem zaczęła obchodzić z talerzem w ręku, posypały się pensy dość gęsto, ona zaś rozdawała wzamian sentencje z apokalipsy, drukowane na czerwonym papierze, i adresy kościoła, gdzie wierni gromadzą się na wspólne rozmyślania...
Betsy rzuciła całego szylinga, co mimo ekstatycznego stanu dostrzegł błyskawicznie mówca, bo zaczął wołać z całych sił:
— Nawrócona, oto jedna z Sodomitek, nawrócona!
— Chodźmy już, chodźmy — prosiła zażenowana spojrzeniami.
— Chodźmy, bo jeszcze jeden szyling dany, a uzna panią za świętą.