Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

Wysunęli się z tłumu i poszli prędko pustym trotuarem.
— Na tamtym rogu tak samo zbawiają — zauważył ironicznie.
Jakoż w istocie i tam, nieco w głębi czarnej i wąskiej uliczki, zatopionej prawie w mgłach, coraz niżej spadających, rozlegał się krzykliwy a namaszczony głos ulicznego kaznodziei, i tam skupiło się nieco przechodniów, i tam bito w tam-tam, śpiewano hymny, wyklinano grzech, nawoływano do pokuty, zbawiano, zbierano pensy i rozdawano wyjątki z pisma świętego, drukowane na jasnozielonych kartkach, co jak młode liście padały na błotny trotuar.
— Zbyt wielu jest tych zbawców świata!
— Pan myśli, że to sami oszuści i obłudnicy?
— Nie wiem, wiem tylko, że do otwarcia szynków trwa ich panowanie, bo później braknie słuchaczów i pensów.
— Dawno pan widział mojego brata? — zagadnęła niespodziewanie.
— Przed trzema dniami byłem u niego na seansie.
— Więc on wciąż zajmuje się spirytyzmem! — wykrzyknęła z oburzeniem.
— Przepraszam, nie wiedziałem, że się z tem ukrywa przed panią...
— Nie, nie, tylko myślałam, że już dawno zaprzestał, bo nic nam nie wspominał, nie... a i pan się tem zajmuje? — zapytała lękliwie.