Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chwilami strasznie się boję, że i tobie, Mr. Zen, obrzydnie wkońcu nasz dom; znudzą cię ciotki, pogniewasz się z ojcem, znienawidzisz mnie, a bo ja wiem zresztą, co się stanie? dość, że pewnego wieczora pójdziesz, i już cię nigdy nie zobaczę, nigdy!
Trwoga załkała w jej głosie.
— Niepotrzebne przywidzenia, bo jeśli nawet znudzą mnie ciotki i pogniewam się z ojcem, to opuszczę wasz dom, ale z tobą razem, Betsy, razem i na zawsze — powiedział mocno.
— Razem i na zawsze! — wykrzyknęła radośnie, cała w ogniach wzruszenia. — O Mr. Zen...
— Co, dziecko moje, co? — pytał serdecznie, widząc jej wahanie.
— Jak ja cię strasznie... strasznie... nie, nie mogę teraz, nie mogę... później powiem, wieczorem...
Odwróciła twarz zawstydzoną.
Uśmiechnął się dziękczynnie i nie pytał, wiedział bowiem, jakie to słowo zapachniało na jej ustach rozdrganych i promieniało w rozbłysłych nagle oczach.
Szli już w milczeniu, oplątani w słodki rytm tych słów niewypowiedzianych, pełni cichej melodji kochania i głębokiej wiary w siebie.
Zapomnieli o poprzedniej rozmowie, nie czując już zimna, deszczu, mgieł, ni posępności tego dnia strasznego, szli jakby przez nagle rozkwitłe łąki, pełne wiośnianych, kwietnych uniesień.