Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez zielone, wonne, rozśpiewane gaje miłości szli, przez oczarowań i zachwytów niepowrotne chwile zupełnego szczęścia.
Milczeli, bo drogą i upragnioną im była ta cisza zewnętrzna; kryli się w niej przed sobą, jakby w gąszczu płomienistym, jakby w świetlanej mgle wstydliwego lęku, by mówić spojrzeniami, dotknięciem rąk, westchnieniem, pełniejszem namiętnych brzmień niźli wyznania, uśmiechem pełnym pocałunków, obietnic i pragnień, pełnym palącego waru krwi, i tem czemś zgoła niepochwytnem, świętem i upajającem, co było jakby wonią dusz rozmodlonych.
Betsy często obejmowała jego głowę namiętnie całującem spojrzeniem i, choć niepochwycona, odwracała oczy spłoszone, ciężkie przełzawieniem i słodyczą, a on, przyciskając silnie jej ramię, przychylał się i drapieżnemi, kradnącemi źrenicami spadał na jej usta płonące.
Czasem dźwięk jakiś, który nie był wyrazem, nie był mową nawet, błąkał się między nimi przyczajonem a tak zrozumiałem drgnieniem, że przyciskali się jeszcze silniej ramionami, kłonili głowy do siebie, oddychali ciężko, przystając bezwiednie na mgnienie obezsilającej radości czucia się przy sobie.
— Dawno pragnąłem takiej chwili, czekałem na nią... — rzekł głośno.
— A ja marzyłam o niej codziennie — szepnęła tak cicho, że raczej oczami porwał z jej ust te słowa, niż słyszał.