Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Wchodzili na skwer Trafalgarski, gdy mgły, wiszące dotąd nieruchomo i jak obłok zastygłe, skłębiły się nagle i niby morze, uderzone huraganem, jęły się kołysać, burzyć i rozpadać w bryzgi; lały się kaskadami, płynęły falami, rozbitemi na miazgę, i spadały szarym, nieprzeniknionym pyłem tak gęsto, iż w parę chwil plac cały był przysłonięty.
Olbrzymia kolumna pomnika Nelsona i te srogie, potworne lwy granitowe zaledwie majaczyły nikłemi, rozpierzchłemi konturami w sypkiej, rozdrganej, zielonawej szarości.
Przepadły wnet domy, przepadły ulice, zginęły drzewa, cały plac utonął w brudnym odmęcie, stęchła wilgoć lepkim, duszącym tumanem zapełniała wszystko.
Czarne, wyniosłe kolumny portyku National Gallery, obok których przechodzili, rysowały się słabo, jak pnie przegniłe, w mętnej i skłębionej wodzie zatopione.
Na dwa kroki nie było widać, czasami rozlegały się kroki tuż prawie, a człowiek pozostawał niewidzialny, lub przesuwał się cieniem ledwo dojrzanym, to powóz jakiś przejeżdżał, podobny do potwornego kraba, sunącego środkiem topieli niezgłębionej, i ginął niewiadomo gdzie.
Jakieś stępione odgłosy kroków, ogłuchłe słowa, jakieś błędne rozmowy i martwiejące dźwięki, niewiadomo przez kogo wywołane i skąd płynące, błądziły w mgłach, trzepocząc się bezdźwięcznym i niepokojącym szelestem.