Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Szli wolniej, by nie błądzić w tej pustce nieprzeniknionej, lub nie wpaść pod konie na przejściach ulic, ale dziwnie posmutnieli oboje.
Mgła przenikała ich chłodem i rzucała posępny cień na dusze, czarowne gaje uniesień szczęsnych rozwiały się nagle w szarych i bolesnych ciemnościach, przygasły im oczy, i cicha, tęskna żałośliwość owładnęła obojgiem.
Daleko już byli od siebie, daleko, dusze się rozbiegły jak ptaki spłoszone i płynęły samotnie obcemi, zadumanemi dalami, niosły się na skrzydłach nagłej, niewytłumaczonej trwogi, na skrzydłach tęsknoty płynęły.
— Gdyby można dostać konie, bo mi tak zimno — szepnęła nieśmiało.
— Na Waterloo będą, tam jest stacja!
— Ale pan wieczorem na obiad przyjdzie, prawda? — prosiła słodko.
Nie zdążył odpowiedzieć, cofając się naraz gwałtownie, bo jakby z pod ziemi, tuż przed nimi, twarz w twarz, wychyliła się z mgieł miss Daisy z jakimś wysokim człowiekiem, że nim zdążył się ukłonić, już przeszli.
Obejrzał się trwożnie, ale tylko niewyraźny zarys majaczył i odgłos kroków rozlegał się głucho.
— Pan ją zna? — zapytała ściszonym i nieco drżącym głosem.
Nie zaraz odpowiedział, zapatrzył się w zapaloną właśnie latarnię, w rozdrgane kolisko czerwonawego światła, obrzeżonego zielonawą obręczą