Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

widmo błędne, wychylało się z mgieł drzewo jakieś samotne nikłemi zarysami, czasami klomb jakiś, lub grupa drzew olbrzymich majaczyła rozwianym pióropuszem, jakby słupami dymów, a od czasu do czasu jawił się nagle wyrosły człowiek i przepadał wnet w odmęcie, niby ryba przenikająca topielą.
Milczenie niezgłębione i szara, nieprzenikniona pustka go ogarnęła, krople wody sączyły się z mgieł, szemrząc po niewidzialnych liściach i krzewach z nużącą monotonnością, a niekiedy jakiś głos stłumiony, daleki przeleciał nad nim w rozpryskach dźwięków i zapadały po nim długie chwile zupełnej ciszy i pustki. Przyśpieszał kroku, bo zimno mu było, mgła przejmowała wilgotnym, obrzydliwym chłodem, a zresztą ciekaw był, czy zastanie dzisiaj przy śniadaniu Daisy. Od tego dnia seansu nie widział jej, nie pokazywała się przy stole, mówiono, że chora.
Te kilka dni spokojnych rozmyślań i zajęć zwykłych uczyniły to, że już o tem podwójnem widzeniu jej myślał jak o halucynacji, nie mógł już nawet skupić rozproszonych szczegółów, więc spychał pamięć tej sceny na samo dno świadomości, między rzeczy do zapomnienia.
Zaprzestał dociekań, zapomniał już nawet potrosze o wszystkiem, rad wielce, że pozbywa się lęku tej ciemnej, nierozwiązanej zagadki, ale natomiast wstawała w nim uporczywa, niepokojąca ciekawość bliższego poznania samej Daisy.