Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

jak nurt rzek, niepowstrzymanie płynących do oceanów.
Jeszcze nie wiedział tego, a już ulegał tym prawom nieśmiertelnym.
Przebiegał szybko park, leciał niewidzialnemi ulicami, przez jakieś place, zgubione w mgle, przez jakieś nierozeznane, pełne przytłumionej wrzawy zaułki, instynktem odnajdując drogę wśród coraz gęstszej ciemności, bo już teraz mgławicowo-obłoczne tumany przesuwały się jakąś twardą, czarniawą żółtością, bijącą strugami o ziemię, że przedzierał się przez gąszcz pierzastą niezliczonych pasem i włókien, jakby wskroś opadających wód, marznących w leniwym, a spienionym brzegu...
Mieszkał jeszcze za Regents Parkiem, na długiej i cichej Avenue Road, ale tak przywalonej mgłami, tak utopionej w pienistych falach, że z niejakim trudem odszukał swój Boarding House.
Przebrał się pośpiesznie i poszedł do jadalni.
Wsunął się cicho na swoje miejsce i trwożnie powiódł oczami.
Miss Daisy nie było, krzesło jej stało puste.
Pokój był wielki, podłużny, wyłożony ciemnem drzewem, o potężnych belkowaniach, poczerniałych jakby od starości, przytłaczających swoim ciężarem posępnym, że mimo elektryczności, płonącej w pęku złotawych storczyków, boleśnie splątanych i opadających od sufitu, mroczno było i niewymownie ponuro; długi stół w pośrodku skrzył się i połyskiwał zastawą, a nad białawo-martwem