Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

polem obrusa pochylało się kilkanaście głów, ledwie widnych na ciemnem tle ścian.
W rogu pokoju, od wejścia, ogromny komin sięgał aż do belek, kupa przepalonych głowni buchała niekiedy krwawym płomieniem, rozsypując rozdrgane, żywe brzaski na wytarty dywan, i żarzyła się, dogasając zwolna.
A nawprost wejścia, całą ścianę szczytową zajmował olbrzymi witraż; w głębokim mroku poczerniałych purpur, ze zgaszonych fioletów, ze stopionych, przycichłych barw majaczyły jakieś twarde obrzeża szat, jakieś wyblakłe zarysy postaci, zatarte ruchy, to jakby zatopione w cieniach oczy, to rozpostarte dłonie tliły się złotawo, a przez wąskie drzwi zboku zaglądał blady, chory dzień i widać było szeroką, oszkloną galerję, pełną wysmukłych palm, i zielone, przyćmione mgłami gąszcze krzewów, z pośród których wytryskiwał szemrzący pióropusz wody.
Jedli w głębokiem milczeniu, służba przesuwała się cicho, bez szelestu, nikt nożem nie trącił o talerz, nie poruszył się zbyt swobodnie, a jeśli jakie słowo padło głośniejsze, wtedy wszystkie oczy podnosiły się naraz i biegły trwożnie pod witraż, gdzie siedział samotnie Mahatma Guru.
Milczenie zapadło jeszcze głębsze, tylko wodotrysk bełkotał monotonnie, a niekiedy jakiś krótki, gniewliwy pomruk rozlegał się z oranżerji.
Zenon jadł, nie patrząc, co mu podają, i nie wiedząc prawie, co mu chwilami obok siedząca