Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

gospodyni mówi, przytakiwał, śledząc bezwiednie ciche ruchy kotów, bawiących się na jej kolanach, i nasłuchując ze drżeniem niecierpliwości najlżejszych szelestów od strony korytarza.
Puste krzesło miss Daisy stało nawprost niego, po drugiej stronie stołu, na poręczy wisiał czerwonawy szal indyjski, pocięty fantastycznemi czarnemi linjami jakichś zagmatwanych rysunków, często spoglądał na niego, ale jeszcze częściej wodził oczami po pokoju, jakby wyłupując każdą twarz zosobna ze zmroku i milczenia, nie spostrzegając nikogo.
— Dzień dobry, byłem przed chwilą u ciebie! — rzucił przez stół Mr. Joe.
— Spóźniłem się nieco z powodu mgły...
— Widziałeś Betsy, jakże tam ciotki?
— Betsy widziałem, ale ciotek udało mi się dzisiaj nie spotkać.
— Byłeś u nas w domu?
— Nie, dopiero wieczorem pójdę; tam z wielką niecierpliwością czekają na ciebie, Betsy jest pełna obaw.
— Pójdę dzisiaj z tobą, chociaż niebardzo mi pilno do nowej kłótni.
— Jak chcesz.
Ucichli, bo z oranżerji buchnął krótki, żałosny skowyt i ostry brzęk łańcuchów, koty się najeżyły groźnie, wyginając grzbiety, aż je Mrs. Tracy ogarnęła strwożonemi ramionami.