Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ci, którzy wiedzą, nie rzucają słów napróżno i byle komu.
— Nikt nie ośmieli się twierdzić, że wie, nikt! — zawołał porywczo, dotknięty jego pobłażliwym uśmiechem, i podniósł się z krzesła, za nim powstali wszyscy, przechodząc w milczeniu do sąsiedniego Reading-Room.
— Panie, myślałem o panterze i dochodzę do wniosku, że...
— Ależ panie, chociaż zawsze podziwiam jego głębokie wnioski, chętnie ich słuchając, ten właśnie nic mnie nie obchodzi, nic! — odpowiadał, z trudem powstrzymując zniecierpliwienie, że żółty pan spojrzał zdumiony i odszedł śpiesznie w drugi kąt pokoju, a Zenon tak był dziwnie podniecony, że radby był nawet jakiejś sprzeczce, więc wprost wyzywająco spoglądał na Mahatmę, gdy ten, odprowadziwszy panterę do klatki, wchodził ostatni do pokoju, zasiadając przy środkowym, okrągłym stole, na którym już służba ustawiła herbatę.
Ale Mahatma nie patrzył na nikogo, zajęty piciem herbaty, część towarzystwa zasiadła obok niego, a reszta rozsypała się po wielkim pokoju, urządzonym z nadzwyczajną starannością, pełnym stolików do pisania, osłoniętych ekranami, głębokich foteli, biegunowych krzeseł, zacisznych kątów, oddzielonych parawanikami, i wykwintnych drobiazgów. Jasno było i cicho, gruby dywan tłumił kroki, okna, zasłonięte ciężkiemi kotarami, nie przepuszczały odgłosów miasta, że tylko niekiedy brzękliwe drga-