Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

nia kandelabrów, stojących na kominku, mówiły, iż gdzieś niedaleko jest ulica i przejeżdżają powozy, a zielonawe ściany, rozjaśnione bukietami kwiatów, malowanych akwarelą, działały dziwnie uspokajająco.
Zenon usiadł z Joem przed kominkiem, wsparł nogi o kratę i błądził oczami po ognisku, nasłuchując jednak wciąż z uwagą.
— Wolałbym pić herbatę u ciebie w mieszkaniu.
— Zaczekajmy jeszcze chwilę, może przyjdzie — odparł, odwracając głowę, bo służący mówił coś cicho do Mahatmy, który skinął głową.
Mrs. Tracy krążyła po pokoju, rozlewając niekiedy herbatę w nadstawione filiżanki, jej trzy białe koty nieodstępnie chodziły za nią.
Rozmowy wlokły się leniwe, rwały się co chwila, nikomu mówić się nie chciało, senność czy znużenie owładnęło wszystkimi.
Jakaś wysoka, chuda pani siadła do fisharmonji, stojącej w rogu, ale wziąwszy kilka taktów, odeszła znudzona.
Naraz Zenon pochylił się do Joe’go i szepnął drwiąco:
— Cóżto, nawet Mahatma dzisiaj nie naucza i nie wyklina nas i kultury naszej!
— Boże, dałbym całe życie, dałbym mękę duszy najkrwawszą, żeby ten człowiek się mylił, żeby jego słowa nie były prawdą, prawdą trującą gorzką jak życie — szeptał boleśnie Joe.