Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

szego i najżywszego szafiru, uwięzłych w łuku brwi, przecinających ciemnem ostrzem całe czoło białe i wyniosłe.
— Zen! — szepnął mu do ucha Joe, oprzytomniony jego nagłą nieruchomością.
Nie odpowiedział, poszedł automatycznie do stołu, przysunął sobie krzesło, nalał herbaty i znowu oczy w niej utopił.
Ześlizgnęła się po jego twarzy, zimnem, jak ostrze szafirowe, lśnieniem spojrzenia, rozmawiając z Mrs. Tracy, stojącą przy niej.
Słuchał uważnie, nie mogąc jednak skupić sobie dźwięków i zrozumieć; był jakby w śnie autohipnotycznym, ani wiedząc, co się z nim stało, obecny a zgoła przepadły w mgławicach nagłej niepamięci wszystkiego, że poruszył się w jakiejś próżni głuchej i ciemnej, uczepiony tylko jej oczów, reszta wypełzła z niego, jak woda z rozbitego czerepu, była tylko koniecznością nieświadomą krążenia w orbicie Daisy, za jej zjawą ucieleśnioną.
Ale nikt nie spostrzegł jego stanu, bo zachowywał się normalnie, rozmawiał i odpowiadał, nie wiedząc o tem zupełnie, snadź odruchami przyzwyczajeń, zwykłym automatyzmem organów.
Przesiadł się bliżej Daisy, że owionął go zapach fiołków, jakich używała, a każdy szmer jej ruchów przejmował go dziwnem drżeniem.
Rozmowy zaczęły się ożywiać, nuda ustępowała zwolna; suchy i żółty pan spierał się bardzo gorąco z Joem, kilka pań przeniosło się z pod