Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nigdy? — pytała, ożywiając się nieco.
— Naturalnie, mam na myśli strach przed jakiemikolwiek niebezpieczeństwami materjalnemi, takich nie doznaję nigdy.
— A inne? — Usta jej drgnęły, odsłaniając sznur zębów białości olśniewającej, pierś jej się podniosła w szybkiem, tłumionem wzburzeniu.
— A innych nie znam, więc i nie wiem dotąd o ich istnieniu.
— Muszą być... Istnieją na pewno... bywają takie, o jakich i sny nie dają wyobrażenia, najbardziej dręczące sny.
— Przypuszczam, że w zamętach dusz, w chorych mózgach mogą brać początek przerażające i straszliwe zjawy.
— Nietylko tam ich źródło, mogą bowiem trwać przyczajone i obok nas, w świecie żywym, tylko, że istniejącym daleko poza promieniem naszego materjalnego widzenia, w polu drugiego wzroku.
Głos jej ścichł i zadrgał szeptem trwożnym, pochyliła głowę nad pismem, ale oczy błądziły zgaszone po pokoju.
Nie wrócili już do swobodnego tonu, próżno się starał o to, poruszał kwestje różne i przedmioty, usiłował nawet ironją wyrwać ją z tego milczącego osłupienia, odpowiadała niechętnie, a często niecierpliwie, nie spoglądając już na niego, nie widząc prawie, że, dotknięty, obrażony niemal, powstał bez słowa.