— Czy całe dwa tygodnie nie zaglądałeś do nas z tego samego powodu?
— To inna przyczyna, moja droga Betsy, zgoła inna! — odparł poważnie, całując ją w czoło, a dziewczyna zniżyła głos i prosząco, prawie błagalnie, szeptała:
— Bądź dzisiaj dla niego dobry, chory jest, rozdrażniony, tak czekał na ciebie, z pewnością będzie się gniewał z czułości.
— Dobrze, droga, sam nie zacznę, ale... — urwał zakłopotany.
— Ciotka Dolly też bez humoru, płakała po południu, podobno ma dzisiaj jakąś bolesną rocznicę — uprzedzała nieśmiało Betsy.
— Pewnie pięćdziesiątą rocznicę zerwania z piętnastym narzeczonym! — zauważył złośliwie Joe, wieszając płaszcz, ale gdy się odwrócił, nie było ich już na dawnem miejscu, Betsy odprowadzała Zenona nieco w głąb sieni, ku schodom, prowadzącym na piętro, i cichutko prosiła, by czuwał i, o ile można, nie dopuszczał do kłótni Joe’go z ojcem.
Obiecał solennie, ale jakaś niechęć w nim zadrgała, że może być świadkiem nowej awantury, stanowczo miał już ich dosyć na dzisiaj, sam był przytem wyjątkowo zdenerwowany, zaś jadąc tutaj, myślał, że znajdzie spokój i odpoczynek.
— Duszo ofiarna, czy i ciotkę Ellen bolą odciski dzisiaj?
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.