Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho, Joe, nie żartuj z cierpień, chodźmy, bo już czekają.
Jadalnia była tuż, na dole, poprzedzona dużym i teraz ciemnym pokojem, przez otwarte drzwi bielił się stół, oświetlony zapalonemi świecami w wysokich kandelabrach, a za nim, nawprost, plecami do wchodzących siedział w głębokim fotelu Mr. Bartelet, ciotki spacerowały po obu stronach stołu, wzdłuż pokoju, każda w inną stronę.
— Oto i chłopcy, pociągi spóźnione! — wołała Betsy, zwalając kwietny snop na róg stołu.
— Nieszczęsna, obrus się przemoczy! — jęknęła niższa z ciotek, miss Ellen.
— Nie wrzeszcz! — syknął stary zimno, podając rękę synowi, a spoglądając ze złością na wylękłą, gąbczastą twarz miss Ellen, ujął pod ramię Zenona i, z trudem podnosząc swoją potężną postać, poszedł do stołu.
— Podawać! — mruknął, stukając kijem w posadzkę, bo kuchnie były w suterenie.
Zajęli miejsca w milczeniu, tylko Betsy, rozdzielając kwiaty po wazonach, ustawiała je na stole i usiłowała rozniecić weselny nastrój, ale napróżno, bo jej słodki, napoły dziecinny głos przygasał, jak kwiat, w mroźnej atmosferze jakichś uraz, gniewów i niechęci. — Miss Dolly karcącem spojrzeniem zabijała każde jej słowo i każdy jej uśmiech weselszy, a miss Ellen na swój sposób nękała, wstając co mgnienie, by jej poprawić niesforne włosy, lub przewiązać krawatkę.