Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

Joe spacerował z filiżanką w ręku, przezierając niekiedy grzbiety książek, poustawianych w tłumnym, a niemym szeregu na półkach.
Cisza zaległa pokój, ta dziwna niedzielnego dnia cisza, pełna kojącego spokoju, jakby nabrzmiała odgłosami naw kościelnych, już pustych i mrocznych, a pełnych jeszcze echowych brzmień śpiewów dawno umilkłych, zapachów konających, błędnych, rozproszonych westchnień, pełna nastroju modlitewnych ekstaz, nudy i senności zarazem.
Wszyscy pogrążali się w milczącą i senną zadumę, tylko Dick czuwał, raz po raz przesuwając się bez szelestu i roznosząc herbatę.
A Zenon i Betsy, siedząc przy sobie na wielkiej sofie, sięgającej do pół ściany, i prawie w niej zgubieni, przytuleni ramionami, dalecy od otoczenia, zajęci tylko sobą, rozmawiali szeptem i gorącemi, płomiennemi spojrzeniami.
W tej cichej i serdecznej atmosferze miłości, roziskrzonych błyskach jej źrenic Zenon zaczynał czuć się tak dobrze, jak zwykle się czuł w tym pokoju.
W takie same, niedzielne wieczory, chociaż przypominała mu się zagadkowa, dręcząca twarz Daisy, chociaż jakieś niepokojące pół myśli, pół dźwięki i pół obrazy przepełniały mózg, pozbywał się ich siłą woli, chciał szczerze i głęboko zapomnieć o wszystkiem, co nie było tą dobrą, szczęsną chwilą, co nie było związane z Betsy i nie było nią samą.