Udawało mu się to niekiedy, a wówczas z cichem, nieśmiałem prawie z nadmiaru czucia szczęściem wodził po niej rozkochanym wzrokiem, bo Betsy, w swojej niedzielnej sukni z czarnego, matowego jedwabiu, rozjaśnionego tylko białym, wyłożonym kołnierzykiem i mankietami koronkowemi, smukła, wysoka, zręczna, była wprost prześliczna; jej świeża twarzyczka, okolona bujnemi splotami włosów popielatych, wykwitała z tych czerni posępnych, jak pączek jabłoniowego kwiatu, dyszała wiosną i szczęściem, a nieco duże i dziecinne usta były tak wiśniowe i rozdrgane uśmiechem i pełne słodkich, pamiętnych obietnic.
Czuła się w tej chwili nadzwyczajnie szczęśliwa; obiad przeszedł prawie spokojnie, ciotki milczały, Joe był w domu, ojciec cicho siedział, a on, Zen, siedział przy niej, i tak blisko, że poczuła naraz straszną ochotę, aby mu przysłonić rękami wąsy i pocałować go w same usta, w te czerwone, wiecznie tak głodne pocałunków usta... Ale tylko westchnęła żałośnie, rumieniąc się na tę myśl niespełnioną, i już tylko całującemi oczyma obejmowała jego piękną, znużoną nieco twarz i te oczy jasne i słodkie, drapieżne usta, ach, i ten jego drażniący uśmiech, przyczajony w kątach ust, ten dobry, rozbrajający uśmiech.
— Miss Betsy obiecała mi powiedzieć jedno słowo — szeptał.
— Jakie? nie pamiętam wogóle, czy obiecywałam cokolwiek.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.