Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Nieco usypiająca i martwa cisza ogarnęła pokój, wszyscy siedzieli nieruchomie, nawet Dick zniknął, tylko niekiedy, gdzieś z pod ziemi, jakby wprost z pod domu, dobywał się lotny, krótki huk, przemykający jak cień pociągów, co parę minut przelatujących, chwilami zaś rozlegały się melancholijne westchnienia miss Dolly, smętnie zapatrzonej w zapadłe dale lat i zdarzeń drogich; to znowu stary poruszał się niecierpliwie, obejmował trwożnemi oczyma głowę syna i znowu zapadał w nieruchomość, kryjąc śpiesznie powiekami przełzawione błyski źrenic.
Wieczór wlókł się wolno znużonym i sennym rytmem chwil, przesuwających się jak niemi, bezimienni przechodnie, nikomu nieznani, niepotrzebni, a nigdy już nieprzypomniani.
— „Bo z szat mól pochodzi, a z niewiasty złość wężowa“ — rozbrzmiał naraz radosny i namaszczony głos miss Ellen. Drgnęli wszyscy, jakby gwałtownie przebudzeni, Betsy zerwała się na nogi, stary zaś gruchnął śmiechem i drwiąco powiedział:
— Sami prorocy cię budzą, co?... Przez sen ci się wyrwał ten werset paradny; jak to tam było?
Ale że zegar na kominku zaczął dzwonić dziesiątą, miss Ellen nie odpowiedziała, kryjąc wylękłą twarz za biblję, Joe natomiast, siedzący wprost ojca, powstał i zwrócił się do Zenona:
— Czas już na nas!