— Co? o dziesiątej do domu? Tego jeszcze nie bywało! — wykrzyknęła Betsy.
— Ojciec znużony i wszyscy jacyś senni — próbował się tłumaczyć.
— Ależ nie, czuję się dzisiaj doskonale i chętnie posiedzę jeszcze z wami, a nawet zagrałbym z tobą, Joe, dawno już nie grałem w pikietę.
— Zagrajmy, i owszem — ożywił się Joe.
Dick wnet przygotował wszystko, wkrótce zagłębili się w kombinacjach gry; naraz stary, przyciszając głos, zapytał niespodziewanie:
— Więc to już pewne, że pułk przenoszą na plac wojny?
— Zupełnie, bo nietylko dzień, ale i statki do przewozu przeznaczone.
— A po wylądowaniu zaraz w ogień?
— Prawdopodobnie...
Mr. Bartelet wybuchnął gniewem, klął siarczyście i bił kijem w podłogę, aż wystraszona Betsy przybiegła.
— Mój ojcze, mój drogi, nie można się gniewać, doktór zakazywał — prosiła, ogarniając mu głowę rękoma.
— No, dobrze, dobrze, cicho już siedzę; bo jak się nie gniewać, kiedy... kiedy Joe rozdaje karty, jakby je pierwszy raz w życiu trzymał w ręku.
Poznawszy źródło gniewu, odeszła uspokojona, czuła się dziwnie radośnie usposobiona, zarzucała Zenona nieskończonemi pytaniami.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.