trupy, ciążące jak ołów na duszach naszych, że zwolna giniemy pod ich złowrogiem panowaniem, nie śmiejąc nawet pomyśleć, że można je z siebie zrzucić do muzealnego rowu.
— Tak, rozumiem cię, przejrzałem i widzę, że wszystko, co nam dzisiaj panuje i co rządzi nami, jest kłamnem i trupiem, więc i teatr nie może być czemś lepszem — zauważył ponuro Joe.
— Jest nawet gorszem, bo udaje świątynię sztuki, a jest siewcą moralnego analfabetyzmu, jest fabryką fałszywych wartości, szkołą zła i głupoty. Od kapłanów bowiem przeszedł w ręce parobków i ladacznic, stał się nie ducha potrzebą, lecz zmysłów, więc i przemawia do oczów i naskórka wielkiego duchowego lokajstwa — wyręcza ich w myśleniu, bawi, pochlebia i jest dla nich codziennym środkiem przeczyszczającym na nudę i intelektualną impotencję.
— Ostre pługi muszą przejść po zachwaszczonych ugorach życia!
— I dynamitowe nie poruszą bezwładu i ciążenia w kierunku najmniejszego oporu. Przestałem już wierzyć w reformy zewnętrzne.
— Więc cóż pozostaje robić? — pytał rozciekawiony mr. Bartelet.
— Nie reformować tego, co się już nie da przerobić, zło należy pozostawić własnemu losowi, niechaj samo się zeżre i zgnije do reszty! Mam w tej chwili tylko teatr na myśli, niechaj takim pozostanie, jakim jest, dla tych, którym jest potrzebny!
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.