Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo ja tak tęsknię za tobą, tak kocham, tak czekam — szeptała wzruszona.
— O Betsy moja, duszo moja serdeczna, jedyna! Gdybyś mogła wiedzieć, co się... — nie skończył, bo dziewczyna wyrwała ręce, dotknęła palcami ust jego i uciekła, gdyż w tej chwili, u szczytu schodów rozległ się surowy głos miss Dolly.
I Joe również zaraz wyszedł z jakąś wzruszoną i tajemniczą twarzą, a Dick, oczekujący na nich z paltami w sieni, jeszcze coś szeptał do niego, gdy wychodzili na świat.
Na dworze ciemno było i zimno, mgły opadły, ale, natomiast, prosto w twarze zacinał skośnie drobny, gęsty i przykry deszcz, miotany przelewającym się w ciemnościach wiatrem.
Ogarnęła ich nieprzenikniona ćma, gdy wychodzili na tak zwane „ośle łąki”, jakich jest pełno na krańcach Londynu, zgoła utonęli w nocy, że tylko wdali, przez szklane przędziwo deszczów, świetlił się nikłym kręgiem rząd latarń.
Błoto, mimo żwirowych dróg, chlupało pod nogami, ale przyśpieszali kroków, by się jak najrychlej dostać do ulic, już widnych na tle ciemności, niby szyby olbrzymie, słabo prześwietlone, bo te milczące, ponure pustki, głuche i rozległe, wzbudzały mimowolną trwogę.
Ulice jednak tak samo były posępne; leżała w nich uśpiona cisza niedzielnego wieczora i smętek ciężkiego, niewolniczego jutra; domy stały martwym szeregiem, ociekające wodą, oślepłe i pełne