Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

rozpaczliwej nudy, wiatr hurkotał po niedojrzanych dachach, a często zwalał się na ulice, rozmiatając do dna czarne, połyskliwe kałuże, rynny zaś grały bezustannie bełkotliwym ostrym rytmem spadającej wody; rzadkie, przygaszone nieco, latarnie stały, jak szyldwachy martwe ze znużenia, rozkrążając żółtawe koliska po czarnych, przemiękłych asfaltach.
Nigdzie człowieka, ani dorożki, ani ruchu najmniejszego wśród tego morza kamieni, w tej ciszy uśpionego miasta, tylko sypki i boleśnie nużący szmer bezustannego deszczu i to wstrętne, przegniłe powietrze, które, niby oddechem, pokrywało im twarze śliską i lepką rosą.
Dostali się wreszcie do stacji, wsiadając do pierwszego pociągu, jaki dążył w ich stronę.
W przedziale było pusto i prawie ciemno, bo Joe przyćmił światła, siedzieli naprzeciw siebie w głębokiem milczeniu, zapatrzeni w szyby, a dalecy od tych jaw, wyzierających z nocy.
Pociąg leciał, jak piorun, z hukiem i w błyskawicach, przelatywały jakieś parki, że, jak wizje, majaczyły drzewa bezlistne i przepadały jakieś puste i czarne równie, migocące tablicami ogłoszeń, to jakimś domem, jawiącym się tak nagle, że, nim się go spostrzegło, zapadał w nocy; z krzykiem przelatywał tunele i wypełzał, jak wąż, na wysokie nasypy, zadyszany, spieniony, w kłębach białej pary skąpany. I jak smok zionący strugami krwawych skier. Przystawał na jakichś stacjach poślepłych i śpiących, wyrzucał ludzi na pustych pla-