na seans, dlatego właśnie zgodziłem się na urządzenie go u siebie.
— No i przyszła!
— Ba, tego nie wiem do dzisiaj, czy była to ona, cielesna Daisy, czy też jej druga, astralna istota!
— Przecież ją dobrze pamiętam, a przypominam sobie, żeś ją brał za rękę, żeś dotykał jej oczów i twarzy, więc musiała być materjalna!
— Pamiętam, ale i to pamiętam, coś mi opowiadał, gdyśmy jechali na obiad, o jej spotkaniu na schodach, w parę sekund po wyjściu z seansu... w chwili, w której wszyscy zebrani widzieli ją uśpioną...
— Musiałeś ją przecież budzić i widzieć wychodzącą?
— Przyszła do nas w kilka chwil po twojem wyjściu, widzieliśmy ją dokładnie w pełnem świetle żyrandola, mówiłem z nią...
— A potem? — pytał z nagłą i bolesną trwogą.
— Później zabroniła ruszać się z miejsc, światła same pogasły i wyszła.
— Nie, tysiąc razy niemożebne! Bajka, czy obłęd! Jakże, spotkałem ją na kurytarzu, idąc z przeciwnej strony, a ona równocześnie miałaby być pomiędzy wami, była tu i tam w tym samym czasie! A przecież daję głowę, że ją spotkałem, szedłem za nią, schodziłem aż nadół do odźwiernego; więc to wasze widzenie jej było tylko halucynacją, omanem — wołał.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.