Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo zbawców mieć musi, jeśli nie jest tylko Tschandalą, mierzwą ludzką, na której dopiero kiedyś może zakiełkują święte kwiaty ducha. Guru mnie zbawił, urodziłem się na nowo z jego mądrości; ślepy byłem — przejrzałem; jeno trupem ludzkim byłem — wywiódł mnie z martwych na rozwonione lotosem brzegi prawdy wiecznej, jedynej, więc do niego wszystek należę i z pokorą, i szczęśliwością, i dumą mówię ci o tem.
— Pójdziesz za nim? — zapytał, ze drżeniem czekając odpowiedzi.
— Tak, nie opuszczę go już, aż do dnia, w którym się „stanę i będę”.
— Więc mógłbyś wyrzec się ojczyzny i swoich?
— Ojczyzną duszy jest „On”, a jej pragnieniem i celem spocząć w „Nim”.
Zenon się nie odezwał, z podziwem i lękiem spoglądając na niego.
Wysiedli z pociągu i przeszli kilka pustych ulic w zupełnem milczeniu; dopiero na schodach hotelu Joe, podając rękę na pożegnanie, przytrzymał mu dłoń i, nachylając się, szepnął z naciskiem:
— Radzę ci: strzeż się miss Daisy! — I odszedł śpiesznie.
— Dlaczego? — zawołał, wstrząśnięty do głębi złowrogim jego głosem, ale Joe bez odpowiedzi zniknął w ciemnych już i długich kurytarzach.