Kiedym przechodził rogatki, tom posłał Warszawie tylko jedno, ale szczere słowo:
— Nareszcie!.. Chociaż na dziesięć dni...
Jest to sobie kilkanaście domków brudnych i odrapanych srodze, jakby wysilano się umyślnie, aby stworzyć rzecz brzydką aż do obrzydliwości.
Tu już gromadzą się wszyscy pątnicy i łączą w kompanje. Czekaliśmy z godzinę, nim się pościągali. Wozów idących z rzeczami i ludźmi jest 76. Mój furman, który się podjął mnie nawet zawieźć do miejsca za 10 rubli, zabiera mnóstwo tobołków. Płacą od zawiniątka po 30, a najwyżej po 50 kop. za całą drogę. Zapłaciłem frycowe, bo się teraz dowiaduję, że można jechać z rzeczami za 3 ruble. Wozy stoją wyciągniętym sznurem zboku szosy, a ludzie porozkładali się obok krzyża, gdzie kto mógł. Karczma przepełniona, ale właściciel chodzi kwaśny.
— Ruch ogromny, narodu jak śledzi w beczce! — mówię mu dla zabicia czasu.
— I! panie kochany: praska kompanja, to same chamstwo. Herbatą się szprycuje hołota!
— Wolałbyś pan warszawską?
— Czybym wolał! Panie kochany, przez godzinę 50 antalków piwa, miljon wódek! — woła z uniesieniem, i tłuste policzki napływają mu krwią miłego przypomnienia.