suwa na czoło, rozkłada książkę i intonuje pieśń nową. Powstaje z tego taka kakofonja, taki galimatjas srogi, że słuchać niepodobna; lament tych głosów otworzy okropnie brzęczący wir, który bije niemiłosiernie o mój słuch, niby jakiś ostry i chrapliwy klekot. Wyprzedzam — i idę o jakie pół wiorsty naprzód, a spostrzegłszy tu „siostrę“ woalową, jak w białych ciżemkach spaceruje tęgim kłusem, dopędzam ją i z kapeluszem w ręku pytam się o coś.
„Siostra“ dragońskim głosem ze staromiejską słodyczą prawi mi impertynencję. Kłaniam się i odchodzę, ale zaraz przystępuje do mnie jakiś „brat praski“ owinięty w drelichy, z sakwojażem przez ramię, z manierką na wódkę z jednego boku, a z garnuszkiem — z drugiego, i pyta ochrypłym od pożegnań prawdopodobnie głosem:
— Brat do Częstochowy?
— Tak, panie.
— Pójdziemy razem.
— Idziemy przecież wszyscy razem — odpowiadam, z zajęciem przeglądając jego twarz, doskonale poznaczoną śladami przyjacielskich rozmów.
— Brat pewnie z Warszawy?
— Tak, panie, z Warszawy.
— Niech brat sobie w nos schowa to „panie!“ Tu są wszyscy bracia i siostry — mówi energicznie, a wreszcie zapytuje bez wstępu:
— Brat jakiej profesji?
Zachłysnąłem się trochę, ale jakoś udało mi się nie odpowiedzieć, a on obejrzał starannie moją okryw-
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —