i złotych koronach wyciągają miłosierne ręce, Jany Nepomuceny, Chrystusy w cierniowych koronach, i nowe, biało pomalowane krzyże, przystrojone w powiędłe wieńce, kwiaty i różnokolorowe wstęgi.
— Dużo nowych krzyżów! — odzywam się do woźnicy, który przed każdym żegna się pobożnie i czapkę zdejmuje.
— A sporo, bo jak tylko nastało „polactwo“, to pracowali nad niemi dniami i nocami, żeby nastawiać jak najwięcej.
— I tak ładnie przystrojone.
— Bo ubrali je na ten dzień, kiedy to po wszystkich kościołach odprawiało się nabożeństwo na intencję nieodłączania Chełmszczyzny.
— Byliście na tem nabożeństwie?
— Jakże, przecież cała wieś poszła, nawet i prawosławni nie zostali w domu.
— Widzę, żeście i wy katolik.
— Ja prawosławny! — odpowiedział.
— A chodzicie do kościoła?
— Moi rodzice i starszy brat już Polaki, a ja nie jestem jeszcze pełnoletni.
Przerwał nagle i tylko już odpowiadał, ale bardzo niechętnie i wymijająco, zaczął mi niedowierzać, bo często łapałem jego nieufne spojrzenia.
— Pan pewnie z Chełma? — rzucił lekceważąco przez ramię.
— Nie, z Warszawy! — zdziwił mnie gniewny akcent jego głosu.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.
— 133 —