Niezmiernie gadatliwy ten podwarszawski naród: zasypuje mnie bez końca pytaniami:
— Pan z famieliją?
— Nie, sam.
— To i przez żuny?
— Bez.
— Że to kobita puściła w drogę pana samego?
— Nie mam żony.
— Ale?! — rzuca krótkie powątpiewanie gospodyni.
— Naprawdę.
— Ale pan z Warsiawy?
— Tak.
— Tam to szyćkie panowie tak na pieskiego, jak najdłużej przez żuny.
Chwila milczenia, a potem na wyścigi opowiadają mi różne kłopoty i sprawy.
Wreszcie gospodyni częstuje mnie kawą. Odmawiam, prosząc jeszcze o mleko i chleb razowy. Daje mi i mówi do starego z przekąsem:
— Widzis, stary!... Bo to, panie, mój się tak rozpuścił w ty Warsiawie, że razowego chleba ani w ząb, ino mu muszę pytlowy kupować cięgiem, a na mliko nie spojrzy.
— Takie słodkości, jak mliko i razowiec, to mi już paździerzem w gardle stoją.
I gadają dalej, ale mnie senność taka rozbiera, że idę do stodoły spać.
Znalazłem parę cali wolnego miejsca, okręciłem się cały w grochowiny i sam już nie wiem, kiedy usnąłem...
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —