grzmotów, co chwila latały oślepiające błyskawice, w których było widać, jak się szarpały przydrożne drzewa i rozkolebane, spienione zboża. Burza mogła wybuchnąć lada chwila.
— Może przejdzie bokiem, a może nas i zleje — pocieszał nas furman, pokrzykując na konie, bo wlokły się noga za nogą; droga bowiem była ciężka, wyboista i pełna kamieni, a z obu stron ciągnęły się głębokie rowy, przyczajone w ciemnościach. Już od zmierzchu jechaliśmy tak wolno i na chybił trafił, więc, dojrzawszy przemykający zarys jakiegoś człowieka, pytam go skwapliwie:
— Którędy do Chełma?
— Szosą na prawo, a potem na lewo.
— A gdzież ta szosa, daleko?
Człowiek rozwiał się, jak cień. Bądźże teraz mądry i szukaj wiatru w polu, kiedy obaj z woźnicą nie znaliśmy drogi.
— Po dniu, to trafiłbym i do piekła — mruczał furman.
— A mówiliście, że drogę znacie.
— Przecież nieraz woziłem do Chełma starego pana, tylko z innej strony.
Jechaliśmy dalej zupełnie poomacku, kierując się tylko jękiem drutów telegraficznych nad naszemi głowami. Noc stawała się coraz burzliwsza i mętniejsza, drogi opustoszały, i po wsiach nie było już ani śladu, jakby przepadły w nieprzeniknionych ciemnościach.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.
— 198 —