łemi, niskiemi domami, nad któremi majaczyły baniaste kopuły. Wkrótce droga zaczęła się zwolna podnosić, i przybywało coraz więcej świateł, że już cała droga roiła się niemi, jakby pokryta mrowiem świętojańskich robaczków.
Chełm był tuż przede mną, plątanina domów, ogrodów i cerkwi, osypana błyszczącą rosą świateł, piętrzyła się na tle nieba czarnemi, groźnemi konturami.
Przez parę tygodni zrzędu, a tak złowrogo brzmiała mi w uszach nazwa tego miasta, że wjeżdżałem do niego z uczuciem dziwnego niepokoju i obawy. Są bowiem „złe miasta“, które, jak i źli ludzie, roztaczają dokoła siebie atmosferę niewytłumaczonej trwogi. Takiem „złem miastem“ wydał mi się Chełm.
Dlaczego lud w swoich podaniach i wierzeniach zawsze zaludnia szczyty gór djabłami i czarownicami? Leży w tem jakiś głęboki symbol niezbadanej prawdy. A Chełm rozłożył się na dosyć wyniosłem wzgórzu, panującem nad rozległą okolicą. I jakby na stwierdzenie wierzeń, gnieździ się na tej górze jakieś „zło“, które już od wielu, wielu lat posiewa dokoła zatrute ziarna nienawiści, krzywdy i nieszczęścia, a ten posiew wschodzi, plonuje i rozlewa się całem morzem łez, krwi i cierpienia.
Było już dosyć późno, i z racji piątku cały Chełm pachniał szabasowemi specjałami. Ulice były puste, sklepy pozamykane, a tylko tu i ówdzie poza rozjarzonemi szybami kiwały się stare, pobożne głowy.
Nazajutrz od samego rana wyszedłem na miasto.
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.
— 200 —