błyszczą jasno. Wyniosły chłop w kapuzie mniszej, nasuniętej na głowę, o ostrych ascetycznych rysach twarzy, podnosi krzyż, ubrany już wiankiem świeżej zieleni, dzwoni i niskim głosem intonuje:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, tobie morze.
I ten tłum prosty, podchwytuje pieśń sercami i śpiewa ją z uniesieniem, przepotężnie mocnym głosem:
Tobie śpiewa żywioł wszelki...
Płyną głosy szeroką falą ku tym zorzom złocącym już pół horyzontu, rozsypują się kaskadą nad tą ziemią szeroką, brzmią nad chatami, przenikają w łany zbóż, i jakby rozpylone kołyszą się i rozsnuwają w opalowej przestrzeni, dźwięczą w echach leśnych, w kwiatach sadów, i jakby zasilone głosami przyrody wznoszą się hymnem, pełnym mocy, i mówią o dobroci i potędze Pana, i rozpętane ze wszystkiego, co brudne, co nędzne, co przemijające — unoszą serca rzeszy nad światy. O, potężna to pieśń, potężna pięknem, jakiego jeszcze nie odczuwałem nigdy, i dopiero na tle tych cudów wiosny, jakie są dokoła, i przez takich śpiewana, wywiera czar niesłychany.
Słońce wzeszło i rozrumienia wszystko i wyzłaca.
Idziemy prędko, ale chciałoby się gdzie położyć w bróździe, w tych żytach kłoszących się i chciałoby się tylko patrzeć w błękit, słuchać pieśni skowronkowych, szumu drzew i zatapiać się w tej mocnej pieśni,