co teraz dzwoni niby hejnał radości. Piersi wdychają wiosnę, a oczy błądzą rozmarzone... Mijamy lasy, aż kipiące od świegotu ptactwa, pola jak okiem sięgnąć, przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jabłonie w różowych pąkach całe, a grusze jak śniegiem obsypane kwiatami. Masy bzów dyszą wonią i stoją niby obłoki fioletowe. Jedenaście wiorst przechodzimy bez śladu zmęczenia i bez odpoczynku.
Czworobok wypełniony przeważnie murowanemi domami. Czuć tu jeszcze Warszawę. Tablica na rynku powiada, że miasteczko ma 74 domy, a jakiś cicerone miejscowy objaśnia mnie, że prócz wielu instytucyj publicznych Tarczyn posiada 24 szynki, czyli, co trzeci dom — szynk. Dostateczna liczba. Kościół, w jakimś bezstylowym stylu, wznosi na szosę ciężką fasadę. Nad boczną przystawką, tworzącą rodzaj kruchty, stoi kamienny Chrystus. Kościół wewnątrz bardzo skromny. Nad wielkim ołtarzem kolorowe okrągłe okno rzuca chmurę barwnego światła. A zresztą, nic do oglądania. Odpoczynek ma być kilkugodzinny, więc wychodzę poszukać co do zjedzenia.
— Bracie — szepcze mi jakaś siostra, tak zawoalowana, że nawet kawałeczka twarzy nie widzę. — Nie wiesz bracie, czy już wszystkie wozy przyszły? bo ja swojego znaleźć nie mogę.
Pytam się o woźnicę, o konie.
— Brunet wysoki, wóz w parę koni.