— Signor, un soldo! — piszczą i żebrzą z natarczywością, a nie otrzymawszy nic, powracają do poprzedniej zabawy, t. j. do baraszkowania na środku ulicy.
Całe rodziny, zaledwie osłonięte garderobą, siedzą po schodach, ulicach, przede drzwiami i nie robią nic, rozmawiają żywo, oczy im się śmieją, gestykulują poważnie, i oddają się tej bezczynności tak naturalnie, iż widać, iż przez to są szczęśliwi. Żelazne kuchenki z długiemi rurami kominów — to kuchnie ludowe, smażą na nich i gotują w pełnem świetle. Na dwóch kamieniach wsparta deska tworzy stół i ławkę zarazem, na której siedzą, jedząc, robotnicy. Polenty miseczka, chleb i główka surowej sałaty, to obiad, kosztujący trzy soldy.
Śpią pod domami, na taflach bruków. Lud nie jest piękny, twarze dziwne, a szczególniej chłopów, których widzę prowadzących osiołki, obładowane zielenią, mają wyraz jakiejś dzikiej ascezy. Włosy czarne, lśniące i proste, rysy długie, pokrajane podłużnemi zmarszczkami, zastygłe, nieruchome. Kobiety chude o olbrzymich oczach i twarzach zupełnie oliwkowych. Nawet te dwukołowe wozy, któremi po niektórych ulicach z trudem jeżdżą, mają inny nieco wygląd niż w Toskanji: są prostsze, a równocześnie boki mają ozdobione deseniem, wybitym mosiężnemi gwoździkami.
∗
∗ ∗ |
Na krańcu miasta, na stromym szczycie, wznosi się klasztor ś-go Franciszka. W dolinie, wpośród bia-