Wyszedłem bardzo rano, aby zdążyć jeszcze przed upałem i przez Via Appia dostać się do katakumb ś-go Kaliksta. Nie lubię wypraw podobnych robić z pomocą dorożek i ciceronów, więc chociaż od Watykanu miałem ogromny kawał drogi, i do tego przez dzielnicę Rzymu prawie mi nieznaną, poszedłem sam i pieszo.
Ulice były puste i ciche. Dopiero w dzielnicy kwirynalskiej niektóre sklepy otwierano i piekarze wysuwali na trotuary długie deski, pełne chlebów gorących, aby stygły, a ulicami zaśmieconemi ciągnęły długie szeregi osłów, obładowanych jarzynami, toczyły się dwukołowe wozy, pędzono stada kóz, które co rano spędzają z okolicy Rzymu. Na hałas, jaki podnoszą swojemi kołatkami i dzwonkami, na głos pastuchów, nawołujących ostrym krzykiem — zaczęły się otwierać drzwi i zaspane Rzymianki wynosiły naczynia, w które pastuch doił kozę — albo z balkonów i pięter spuszczano garnuszki miedziane z odpowiednią wewnątrz monetą, które tą samą drogą powracały z mlekiem.
Wodotryski i fontanny szemrały dźwięcznie, rozpryskując się w mieniące pyły i opadając w baseny, w których pojono konie, czerpano wodę, lub umywano się. W niektórych oknach, od wschodu, wywieszono świeżo praną bieliznę, a gdzie niegdzie, z okien
Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —
IV.
W katakumbach.