Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

— Tak. Siostra chora? — pytam się, widząc, że się ledwie porusza.
— Toż nic. Matka Boska wyzdrowi, ja się Jej ochfiarowała i idę aż z pod Łomży. Ja cię, bracie serdeczny zatrzymała, cobyś mnie poratował. Mnie na Pradze złe ludzie wzieni 15 rubli. To zły mnie tak podchodzi. Nic, nie zaklęła nawet, pomodliła się i idę — dobre ludzie pomogą, cobym doszła, brata proszę, bo chamstwu wstyd powiedzieć, człowiek do Panienki Najświętszej może się poniewierać i giąć, ale przed chamem nie honor.
Dałem jej, co mogłem, bo byłem przekonany o jej istotnej potrzebie.
Nieźle już odróżniam szlachtę zagonową od chłopów i od tej garstki z Pragi. Chłopi idą zawsze kupą, rozkładając się na największem słońcu i bezładnie, mają rysy grubsze, ale mniej zmęczone. Szlachta skupia się koło wozów, zajmuje ławki przy stolikach, szuka cieniów, wybiera drogi lepsze, ciszej mówi; są dyskretniejsi w różnych funkcjach i mają w twarzach, przeważnie regularnych, jakąś cichość i godność, zamkniętą w sobie.
Noszą głowy wyżej i mają wygórowaną świadomość kastową.
Prascy — poszukują najpierw szynczków.
Poznaję te twarze zmięte, rysy niespokojne, spojrzenia buńczuczne. Krzyczą głośno i starają się wszędzie trzymać prym. Dopiero dzisiaj spostrzegłem te ogromne różnice pomiędzy nimi i te antagonizmy ciche