Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.
— 254 —

nie piękny, że niepokalany błękit wisi nad nami i że się oddycha zapachami gajów pomarańczowych, kwitnących na nieodkopanych jeszcze częściach miasta.
Kilka godzin, przepędzonych w pośród głuszy odkopanego miasta, to kawał wielki życia, zupełnie oderwanego od teraźniejszości ludzi i spraw, to jakby przeżywanie po raz drugi tego, co tutaj przeszło i stoczyło się tam, na drugą stronę — w nicość.
To przebieganie po pustych ulicach, domach, świątyniach i teatrach, te gmachy bez sufitów, nagie poobdzierane, poryte, przecinające błękit zmurszałemi szkieletami ścian; malowidła pozacierane lub wypiłowane, trzony kolumnad potrzaskane, leżące pomiędzy gruzem, z którego czerwone maki i ostromlecze wyrastają swobodnie, całe szeregi kapiteli, stojące, niby las dziwny, po którym przeszedł orkan i poobdzierał z liści i koron, że sterczą tylko pnie nagie, martwe i smutne; ten spacer przez rumowiska, wskróś placów zarastających trawą, po amfiteatrze z trzydziestoma rzędami siedzeń z marmuru, porozpadanych, zwietrzałych, wybitych z obsad, kruszonych i rozdzieranych przez trawy, po śladach życia, tak gwałtownie i tak tragicznie przerwanego, martwocie grobu, przerywanej niekiedy odgłosami kroków niewielu zwiedzających — podnosi duszę zwolna do niesłychanie melancholijnego nastroju.
Smutek niemocy rozpaczliwej zaczyna gryźć serce.
Tu żyli, pragnęli, myśleli, kochali, mówią o tem te ślady liczne i te napisy, pozostałe na ścianach do-