Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.
— 266 —

cami-rynsztokami — niby bełkocąca fala ludzka, płynąca ustawicznie po wielkich taflach bruków, zarzuconych resztkami jarzyn, śmieciami bez nazwy, dziećmi o cudownie pięknych oczach i ciałach, które na bronz zamieniło słońce. I cała ta bieganina, ten ruch, te krzyki, ta szalona energja, nie robią nic i nic nie budują, są tylko temperamentem, który potrzebuje się wylewać nazewnątrz.
Za dwa soldy kupiłem bukiet kwiatów pomarańczowych; kwiaciarka mówiła za pięć, gestykulowała za dziesięć, śmiała się z mojej włoszczyzny serdecznie i długo, i szła za mną aż na róg zaułka, aby pokazać zejście nadół i w małym wykrawku pomiędzy dachami i tarasami — błyszczącą taflę zatoki.
Schodzę nadół, jeszcze nadół, bez końca. Schody po schodach, to znów spadziste zejścia, których środkiem sączy się strumień brudnej wody. Z obu stron to domy wysokie, to kawał tarasów, z których zielone kuliste głowice drzew pomarańczowych pną się do słońca, to jakiś zakręt, gdzie pomiędzy murami rosną strzępiaste figowce, lśni się szmaragd traw, barwią się kwiaty i wielkie wachlarze palm rysują się delikatnemi konturami na tle nieba i — jest cicho i pięknie.
I znowu schodzę niżej, uliczkami pełnemi straganów, ludzi leżących pod ścianami, zapachów ryb, smażonych na ulicy, dzieci, rzemieślników, pracujących przede drzwiami, to przez ulice wyglądające więcej po europejsku, pełne kawiarń i sklepów eleganckich, ale zapełnionych najobrzydliwszą i jaskrawą tandetą. Zagradza zaś drogę jakiś potężny mur pałacu, z którego