barwy i kontury się stapiają i tworzą jeden wielki ocean głębokiego granatu.
Płyniemy dalej, jeszcze dalej — wielka barka, obwieszona chińskiemi lampjonami, dopędza nas — i w tem powietrzu słodkiem, kiedy ostatnie szmery usypiającego morza konają w przestrzeniach i ostatnie barwy i światła pylą się zaledwie na Wezuwjuszu i górach — rozlegają się dźwięki piosenek i mandolin.
Wracamy do brzegu z tym śpiewem, co kołysze i zatapia dusze tonami o lśnieniu pereł, owiewa wonią kwiatów pomarańczowych, szepce o szczęściu i miłości, przenika rozmarzeniem nocy wiosennej.
A później, na balkonie hotelu, mając pod stopami miasto, ucichłe we śnie, opłynięte pyłem świateł, a niżej zatokę pustą, omroczoną, szemrzącą tajemniczo i ciągle, migocącą zielonawem światłem gwiazd, otoczony ciszą coraz głębszą i niewypowiedzianie kojącą — prześniłem noc — najpiękniejszą w mojem życiu.